Tuptuś, Tupajka, kolano, truskawki, groszek, marchewka, biszkopt kukurydziany i sok.
Na Makowisku RAJ! Można by pozrzędzić troszkę, że sucho, deszczu jak na lekarstwo, że mszyce pożerają nawet marchew, że pazerne gąsienice motyli znokautowały łany kopru, krety dziurawią rabaty, a po ich łowach z ziemi pozostaje ser szwajcarski i kopce księżycowe, że ekskluzywna stonka w kolorze paliwka narobiła bałaganu w mięcie, o melisie można już zapomnieć, zeżarta do cna, kwiczoły zwąchały owoce świdośliw i bezapelacyjnie są w zbiorach lepsze niż my...i tu zaczyna się historia dnia, który już upłynął, przeskoczył, uleciał. Pozostało wspomnienie i kolejne lekcje do odrobienia, zmęczone stopy, przegrzane głowy, zesztywniałe palce, resztki energii i myśli...co będzie jutro?
Zapraszamy, oto nasz zwykły dzień na Makowisku.
Historia bandy kwiczołów splata się w dosłownym sensie z parką naszych samohodowlanych jeży.
Wczoraj zawiesiliśmy siatkę na świdośliwach, gdyby nie ona nie pojedlibyśmy tych smakowitych owoców tego lata. To nie szpaki, ani kosy wygrały konkurs na najsprytniejsze...to kwiczoły! Podążając za głosem serca zostawiliśmy im jedno drzewko odkryte, na deser, a kierując się ludzkim łakomstwem owinęliśmy szczelnie dwa kolejne siatką niewiadomego pochodzenia (dorzuciliśmy strzępek starej firany, na wszelki wypadek i wszelki nieznany nam spryt owego ptactwa). Uff...zadowoleni poszliśmy spać.
Tu zaczyna się dziś. Poranek, duchota, dziwna bo z wiatrem połączona, mimo wszystko duchota.
Nagle Stasia wznosi alarm...ratujcie jeże!!! Zaplątały się w wiszący strzępek siatki. Zgroza! Nożyce w dłoń i do operacji. Co za głupota ludzka, co za myślenie kury (nie obrażając zacnych kur)...nie mogliśmy w to uwierzyć. Jak mogliśmy zrobić taka głupotę?! Tuptuś i Tupajka schwytane naszym łakomstwem i bezmyślnością finalnie zostały uratowane, za to siatka przestała istnieć.
Zajęło nam długą chwilę nim doszły do siebie, ale nie chowały urazy, pojadły twarogu od Gosi i podreptały pośpiesznie do zacienionej rabaty z kwitnącymi liliami, zasnęły zmęczone akcją ratunkową, ferworem i całym tym zamieszaniem. Wieczorem zapewne znowu ruszą na łowy. Spokojnie, już nie ma pułapek.
Wynik meczu:
CZŁWOIEK: 0 - JEŻ:1
Po jeżach należało wrócić do dalszego planu dnia, czyli do zbioru mięty omszonej i koniczyny czerwonej. Herbaciane mieszanki tkwią w zawieszeniu. Ciągle brakuje ziołowych i kwiatowych puzzli do skompletowania "Babiego Lata", "Pogoni za Latem" itd.
Nic z tego! Mięta jak rosła tak rośnie, koniczyna dalej karmi pszczoły, a nasz bieg rzeki dnia codziennego niespodziewanie zmienił swój kierunek.
Na Makowisku mamy podział obowiązków. Każdy wykonuje swoje zadanie, konsultujemy sprawunki na bieżąco. Mało to wszystko korporacyjne i w ogóle mało firmowe, bez definicji, bez ustaleń, ad hoc, często bywa zupełnie nie tak jak myśleliśmy. Jesteśmy elastyczni, to nasza najsilniejsza strona. Na otwartej przestrzeni trzeba być czujnym i zachować otwartość umysłu, być gotowym na podjęcie kompromisów, nie denerwować się, nie zaklinać roślin, nie pomstować na zwierzęta, czuć ład i harmonię tego mikro świata. Nic nie dzieje się bez przyczyny, każda przyczyna ma swój powód.
Kolano. Stasia nieuważnie nadepnęła wąż ogrodowy, ciągnąc przy tym jego początek i taszcząc w ręku wiadro z sadzonkami astrów. Bęc! Nieuniknione, albo i nie..stało się. Upadając potłukła się bardzo, kolano opuchło, posiniało, totalny nokaut. Tak więc zamiast zaplanowanego zbioru truskawek, podcinania i wiązania pomidorów wylądowała w łóżku (bardzo opornie i niechętnie, jak to ma w zwyczaju pokolenie wojenne). Kobieta z żelaza, marmuru, zaległa na kanapie. Karetka domowa w postaci smarowidła z żywokostu, gazy nasączonej octem jabłkowym i okładziną z potłuczonego do granic możliwości liścia młodej kapusty i starej babki szerokolistnej zaspokoiła pierwszą potrzebę, zniwelowała ból. Totalny zwrot akcji.

Jak to mówią niektórzy, fejsbuki i instagramy pokazują takie ładne zdjęcia, takie mikro edeny, smakowite kąski dla oka, podsycające produkcję soków żołądkowych fotografie wymuskanych dań, soczystych owoców nierzadko łączonych z bachiczną ucztą procentową, a w rzeczywistości...kochani to jest bardzo długa droga..od siewu do chleba, długa i mozolna nierzadko. Rozumiecie?
Na naszym Makowisku czas często przystaje, snuje się leniwie, plącze wokół gałęzi antonówki, baraszkuje w łanach łąki i tak samo często gna jak pchany dzikim prądem spontaniczny wiatr. Życie przychodzi,bierzemy je jakie jest i czujemy jak jest nam dane.
Do rzeczy. Truskawki przeszły na nowego podwykonawcę, pomidory także. Stąd pszczoły dalej wesoło upajają się koniczynowym nektarem, a mięta tkwi w bezruchu...na polu, czekając na zbiór.
Litry soku truskawkowego, kilogramy odszypułkowanych owoców, godziny stania niemal na baczność, w międzyczasie kształtowanie lekkiego garba, słoiki, pasteryzacja, gotowanie zupy, mieszanie biszkopta, rozdrabnianie twarogu, cięcie, siekanie, chodzenie, łażenie, a pod koniec dnia snucie się krokiem powolnym, niby bezcelowym, choć cel ciągle na horyzoncie...tylko myśli i głowa jakoś podążać nie chciały na nogą. Sterta naczyń do umycia (nie władamy zmywarką).
Kocica doznała jakiegoś zatrucia, zbieramy kocie sprawy z podłogi, potem z tarasu, wreszcie zacumowała na kanapie, bez konwulsji...ufff. Orbi pasterz chce sportów, rzucamy. Przyszła sąsiadka odciążyła od nadmiaru truskawek, a jej córka od wygibasów z piesełem..jakaż wdzięczność.
Teraz tylko podlewanie, bo jak na początku rzeczono posucha i wiatr. Podlewamy więc godzinę co alarmuje, że więdnie, nadchodzi noc, noc z komarami wielkości ważek. W domu armagedon wziął się nie wiadomo skąd. Bezczelnie patrzy i szczerzy się szyderczo..wpadłem...rozgościłem się...i widzę, ze na noc zostanę....
Tomek zmywa (nie ma tu podziału na klasyczne role, praca to nie wstyd ani ujma), zmieniłam Stasi opatrunek z już zeschłych liści żywokostu, babki i kapusty. Na kolację kasza jaglana z truskawkami. Co Wy na to? Truski forever!
Na jutro, bo koniczyna to już po terminie...macierzanka. Jak nie podołamy zalegniemy sami wespół w dzikiej samorzutnej łące z maruną bezwonną, schowamy się przed pracą, powąchamy gorącą ziemię, pomarzymy, zrelaksujemy się, powdychamy co należy...a może jednak pojawi się tęcza nad Makowiskiem? Odtańczymy taniec deszczu, wypuścimy dobre myśli spod dębu ku klonom, dalej w nieboskłon.
Tak, tu życie jest piękne, dla nas z wyboru, każdego dnia, a jednak...racjonalnie ile piękna tyle trudu.
By być samowystarczalnym w dzisiejszym świecie oznacza niemal wykluczenie społeczne. Do realizacji takiego celu potrzebna jest zgrana ekipa, wolne głowy, miłość do...wszystkich i wszystkiego i co...? i już!
Czy można kochać roślinę nie kochając robaka? Mamy jeszcze sporo lekcji do odrobienia, a tu rok szkolny nie kończy się w czerwcu, on trwa...nieustannie.
Chyba, mimo i pomimo...love Makowisko!